ZNIKNIJ  X

Strona używa plików cookies w celach analitycznych (statystyka) oraz w celu informowania o plikach cookies.

AKTUALNOŚCI O MNIE KSIĘGA GOŚCI PLIKI GALERIA SPRZEDAŻ KONTAKT LINKI
MAPY
COUNTER-STRIKE: SOURCE
cs_arcticstorm
cs_cityride
de_arcticstorm
de_deepspace
de_spaceship_fy
COUNTER-STRIKE
cs_snowhidingplace
HALF-LIFE
dm_parking
floracomplex
understation

Copyright © 2003-2022
Webdesign: Frozen Mind

KOMIKSY
WSPARCIE
MOJE PROFILE
Portfolio
Facebook
Allegro
Steam Community

KAWY CZY HERBATY?
POWRÓT DO MENU


"No kurwa...!" - krzyknął ktoś niedaleko. Hałas zmusił mnie do szybkiego otwarcia oczu. Leżałem w dole w wysokiej trawie. Zewsząd otaczały mnie liczne korony drzew, a przez bezlistne gałęzie przebijały się ciepłe promienie słońca. Po powolnym wstaniu rozejrzałem się dookoła. Długo nie trwało nim spostrzegłem stojącego przede mną Chudego. Wyglądał na mocno zdenerwowanego, zwłaszcza, że miał zaciśnięte pięści. Swe niebyt przyjemne lico kierował na moje oczy. Nim zdążyłem wydać z siebie jakikolwiek głos, ruszył w moją stronę.


Chudy: - Myślałem, że jesteś bardziej rozgarnięty. Widocznie byłem w błędzie...

Ja: - To wzięło mnie tak nagle... - odpowiedziałem, próbując się tłumaczyć, zasłaniając przy tym ziewnięcie.

Chudy: - Ciesz się, że jeszcze żyjesz. Dzisiaj świat nie wybacza takich błędów.

Ja: - Aj tam... Przynajmniej wypocząłem... - w tym momencie zauważyłem, że kogoś brakuje - Gdzie jest strażnik???

Chudy: - Poszedł za potrzebą.

Ja: - Co!? Przecież jeszcze wczoraj nie mógł chodzić!

Chudy: - Nie takich cwaniaków już widziałem.

Ja: - ...a w ciężarówce to nawet umierał... - właśnie w tej chwili z za drzewa wyszedł brakujący towarzysz. Jedną ręką zapinał jeszcze spodnie, a drugą trzymał na opatrunku. Sposób poruszania się nie wskazywał na pełną sprawność.

Strażnik: - Ach... Słyszałem, co mówiliście. To nie tak...

Ja: - Mam wrażenie, że nas po prostu wykorzystałeś.

Strażnik: - Nie no! Ja tak trochę mam... że... histeryzuję za bardzo. Z resztą widzieliście jak mocno krwawiłem. Sam się poważnie wystraszyłem.

Chudy: - Mimo wszystko i tak powinien pozbyć się ciała obcego. Jeżeli będzie zwlekał, mogą się pojawić poważne konsekwencje.

Strażnik: - Właśnie! Jeśli mi pomożecie, będziecie mogli liczyć na moją pomoc. Zwłaszcza, jak będzie wam zależało na naprawie sprzętu. Oczywiście, o ile będę miał odpowiednie narzędzia...

Ja: - Dobra już... Teraz lepiej pomyślmy, co robimy dalej. Wczorajsza podróż mocno mnie zmęczyła i wręcz zapomniałem o głodzie. Dobrze, że udało mi się znaleźć te konserwy w ciężarówce... - wspomniałem wyciągając puszkę z kieszeni kamizelki taktycznej.

Strażnik: - Dobrym pomysłem byłoby to jakoś podgrzać. Mam ochotę na małe ognisko. No i mam zapałki... - odpowiedział z uśmiechem zacierając ręce.

Chudy: - Widzę kolejny genialny pomysł. Tu jest tyle suchej trawy, że las wyparuje z tej twojej pomysłowości. Poza tym narobimy dymu, a to na pewno kogoś przyciągnie.

Ja: - Ma ktoś pomysł, jak to otworzyć? - wtrąciłem obracając bezsensownie puszką.

Strażnik: - Spróbuj tym - powiedział podając nóż - Może jednak warto zaryzykować z ogniem??? - wspomniał wyciągając paczkę zapałek z przetartą już reklamą na opakowaniu, a następnie potrząsnął pudełkiem kilka razy. Po tym spektaklu cisza wypełniła się wyobrażeniem ciepłej - powiedzmy - smacznej konserwy.

Chudy: - Posłuchaj... - wtrącił przerywając moje wyobrażenia - Po tych twoich pomysłach gryzie mnie jedno pytanie... Jak ty przeżyłeś aż tyle po wybuchach? Mam wrażenie, że nie masz w ogóle doświadczenia w radzeniu sobie na pustkowiach. W dodatku zachowujesz się jak dziecko... - głośne stuknięcie przerwało ich dyskusję. Wbite przeze mnie ostrze przebiło wieczko, a z puszki zaczęła wydostawać się piana.

Ja: - Mniam... - szepnąłem ironizując. Nóż był na tyle ostry, że udało mi się wyciąć niepełne kółko w wieczku, a następnie odgiąć blaszkę. Po dostaniu się do wnętrza podzieliłem zawartość na trzy stosunkowo równe kawałki - Panowie... Smacznego! - dodałem zyskując powoli apetyt, mimo świadomości daty, do której wyznaczona była zdatność produktu. Każdy dostał po kawałku i dopiero po pierwszych kęsach strażnik powiedział do Chudego:

Strażnik: - Szczerze mówiąc, ja miałem po prostu szczęście. Udało mi się spotkać super osobę. To było oczywiście po bombach. Przemierzał zniszczone miasto i zbierał ekipę, która miała sobie wzajemnie pomagać, by przeżyć cały ten syf. Ponieważ nie miał jeszcze dobrego elektryka, przyjął mnie bez robienia problemów. A cała zabawa polegała na tym, że większość sprzętu była bezużyteczna. Między innymi przez impuls elektromagnetyczny... No i wiadomo. Nie było skąd wziąć zasilania. Dzięki temu większość czasu miałem tylko dla siebie. Oczywiście - były obowiązkowe warty i treningi, ale ja i tak nie potrafiłem dobrze walczyć, więc cały czas byłem w bazie. A to, co robiła reszta zespołu, to tylko słyszałem z opowieści. Oczywiście, czasami przywozili jakichś rannych albo - rzadziej - ludzi do handlowania lub ciężkiej pracy.

Ja: - Ta... Mieliśmy tę przyjemność...

Strażnik: - Ale... Tak naprawdę, to mieliście wielkie szczęście. Wypadów było bardzo dużo i rzadko przywozili kogoś żywego. A jeśli już, to były to raczej kobiety.

Ja: - A co się stało z resztą osób z namiotów, gdzie mnie znaleźliście?

Strażnik: - Znaleźliśmy??? Przecież ci mówiłem, że to nie ja tam byłem, więc mnie się nie pytaj! Z tego, co sobie opowiadali, to oni raczej nie zostawiają po sobie kogoś żywego... No... Chyba, że dla zabawy przywiążą do jakiegoś słupa, aby umierał w męczarni. Czyli możesz już o nich zapomnieć... Tak będzie lepiej.

Chudy: - ...nie angażuj się nigdy emocjonalnie. Teraz to w ogóle traci sen...

Ja: - Co ty pieprzysz? Właśnie, że nie. Dzięki temu można przetrwać ciężkie chwile. Lepiej jest, jak ktoś zawsze osłania twoje plecy. Wiesz, o co chodzi?

Chudy: - Nie za bardzo... Ja jestem raczej samotnym wilkiem i - jak widzisz - dobrze sobie radzę. Strata bliskich z poprzedniego życia mi wystarczyła.

Ja: - Poprzedniego życia???

Chudy: - Tak... Zacząłem nowe... Tak jakbym się ponownie urodził. Nie wierzę już w "stare" zasady, bo straciły pierwotne wartości. Teraz liczy się tylko "ja". Jak będziesz miał kogoś bliskiego, zawsze znajdzie się osoba, która to wykorzysta - dlatego nie licz na moją pomoc, gdy już dojdziemy do jakiejś osady. I druga sprawa... Nigdy nie przywiązuj się do któregokolwiek miejsca. Mimo tego, że podróże są niebezpieczne, warto zmieniać lokum. Zbieraj jak najwięcej informacji o innych osadach i zawsze miej w planie ucieczkę do kolejnej kryjówki. Ataki na skupiska ludzi są nieuniknione. W końcu jest tam najwięcej bogactw. Nie znasz dnia, ani godziny...

Ja: - Mam nadzieję, że kiedyś jednak wrócą stare, dobre czasy...

Chudy: - Kwestia przyzwyczajenia... A teraz lepiej zajmij się rzeczywistością. Poza tym pora już ruszać - powiedział wstając. Wraz ze strażnikiem zrobiliśmy to samo. Chudy - nie dodając ani słowa - ruszył w kierunku drogi. Spojrzałem raz jeszcze na strażnika, aby się przekonać, czy będzie mógł iść o własnych siłach. Nie było najlepiej - wyglądało to raczej na ciąganie nóg za sobą - ale jakoś sobie radził. Zobaczył moje spojrzenie i od razu mnie zrozumiał. W reakcji machnął obojętnie ręką robiąc nieprzyjemny grymas.


Po chwili byliśmy już z powrotem przy ulicy. Tym razem nie szliśmy poboczem. Dzięki temu nie zmęczymy się tak szybko, brnąc przez trawy i nierówności. Szkoda tylko, że żaden z nas nie zna okolicy. Na szczęście droga jest bez rozgałęzień. Inaczej mówiąc, nie mamy praktycznie innego wyboru, niż podążać nią wprost, aż trafimy do jakiejś mieściny. Jakimś cudem, mimo tego, że był dzień, zaczęło robić się ciemno... Ale tak naprawdę ciemno. Wręcz czarno. Nagle znalazłem się w jakiejś sali. Patrzyłem na stół. Była tam mapa - chyba jakiegoś miasta. Nie mogłem dojrzeć napisu, a sam rozkład ulic niczego mi nie mówił. Panował półmrok. Słabe oświetlenie z wiszącej nad stołem lampy zalewało bladym żółtym światłem niemalże tylko plany. Dopiero teraz dostrzegłem, że dookoła siedzieli też inni ludzie, skupieni na mapie. Nosili różne wojskowe (lub podobne) mundury. Szczególnie wyróżniała się postać, która coś przemawiała, opierając się jedną ręką o stół, a drugą pokazując punkt na mapie. Przemawiającą osobą był trochę gruby mężczyzna około pięćdziesiątki. Prawdopodobnie z przyczyny naturalnej nie miał za dużo włosów na głowie. Właśnie się na mnie spojrzał i kontynuował przemowę: "Z kolei oddział szósty, dowodzony przez Gońca, zajmie pozycję w gruzach tego starego sklepu... Oddział siódmy - mówił dalej odwróciwszy się na gościa obok mnie - dowodzony przez Psychego ma kryjówkę w budynku byłej komendy policji. Dlaczego akurat ty? Ponoć twoi ludzie mają największego cela. Ta wolna przestrzeń będzie waszym polem do popisu - strzelcy wyborowi na górne piętra, reszta osłania dół. Dobrze, że ten budynek jest w znośnym stanie. Kontynuując - zadaniem tych czterech grup jest zajście i eliminacja przeciwnika od tyłu. By tego dokonać, koniecznie musicie przepuścić wroga do centrum! Na pewno będą atakować od zachodu i przejdą obok waszych pozycji. Nie możecie się zdradzić. Dlatego też ma być cisza w eterze. Nie oddawać ani jednego strzału, aż do momentu wydania hasła "mielone raz". Po tym kodzie konieczny jest atak na tyły wroga. Miejmy nadzieję, że się nie pozabijamy nawzajem. Uważajcie, do kogo strzelacie. No i jeszcze jedno! Mamy plan "B". Jak wiecie, udało nam się zdobyć jedną, małą... głowicę. Nasi jajogłowi przeszukali stosy dokumentów i wiedzą już, jak to zdetonować. Jeżeli... Jeśli nie powstrzymamy ataku... I usłyszycie hasło "blask"... Będziecie mieli dziesięć minut na ucieczkę z miasta. Wiem też, że nie jest to za dużo, ale pamiętajcie - nasze rodziny będą bezpieczne. Według planu "B" - pojutrze, punkt dwunasta, musicie znaleźć się przy małym, starym bunkrze na północy. Przed samą operacją, na mapie tamtych regionów pokażę wam, gdzie dokładnie on się znajduje. Jeżeli wszystko będzie w porządku, oddział pierwszy zaprowadzi was do rodzin. A o miejscu, w którym one będą, wiem na razie tylko ja. I to powinno je uchronić. Jeżeli ktoś z was zostanie schwytany... Nie będziecie dla nich zagrożeniem... Niech Bóg ma nas w opiece..."


Chwili później znów pojawił się widok drogi, którą właśnie szliśmy wraz z Chudym i rannym strażnikiem przez pustkowia. Cholera... To był sen na jawie, czy co? Mam wrażenie, że już przeżyłem coś takiego. To było takie realistyczne... Podobnie do tej przejażdżki dżipem z rannymi ludźmi z wczoraj... Coś w tym jest. Tylko, co to ma ze sobą wspólnego?


Przemarsz wydawał się nie kończyć. Moja rana ramienia już tylko lekko mnie bolała - najwidoczniej wzięła sobie dzisiaj wolne. My tymczasem mijaliśmy kolejne wzgórza, rozczarowując się przy każdym z ich szczytów. Co jest za nim? Następna góra! No i oczywiście wypalony przez suszę las. Jednak po kilku godzinach wędrówki natknęliśmy się na jakieś zabudowania, czy raczej ich ruiny. Wyglądało to na małe miasto. Jego obrzeża były w gruzach, jednak w środku nadal były rozpoznawalne kształty dawnych budynków. Wyglądało na to, że może być to cel naszej wędrówki. Kończyły się nam zapasy, a to mogło okazać się oazą wśród pustkowi. Miejmy tylko nadzieję, że jest zamieszkałe przez przyjaznych nam ludzi. Droga z ostatniego wzgórza szła w dół, gdzie w samym sercu doliny znajdowała się mieścina. Mimo coraz mniejszej odległości do zabudowań nie było widać obecności ludzi. Szliśmy w milczeniu, mając w głowie tylko myśl o odpoczynku i o tym, co nas może spotkać, jak znajdziemy się tam - na dole.


Po - wydawałoby się - dłuższym czasie mijając pola gruzów dotarliśmy do - o ile można to tak nazwać - pierwszych zabudowań, czyli parterowych części pozbawionych sufitu kamienic. Minutę później pojawiły się wyższe pozostałości budynków, oraz zardzewiałe wraki pojazdów. Ulicę, którą właśnie szliśmy, pokrywała warstwa pyłu, gruzu i szkła. Wyglądało to jak kolejne, wymarłe miasto. W oknach nie dało się niczego zobaczyć, bo w środku było za ciemno. Mijaliśmy skrzyżowania, a widoki praktycznie się nie zmieniały. Nagle Chudy, który szedł pierwszy, zatrzymał się, spoglądając w dal. Kilkaset metrów dalej droga była kompletnie zablokowana. Prawdopodobnie ktoś ustawił barykadę. Dostrzegłem, że jej głównym składnikiem były wraki samochodów, poustawianych jeden na drugim. Tworzyło to coś w rodzaju grubego muru.


Chudy: - Nie mam pewności, czy przekroczenie tamtego stosu nie będzie płatne...

Strażnik: - No cóż... Mało mamy rzeczy na wymianę - powiedział upewniając się, że ma praktycznie puste kieszenie - Mojej broni to ja nie oddam.

Chudy: - ...płatne życiem - dokończył pod nosem,

Ja: - A ja się zastanawiam, czy aby na pewno tam są jacyś żywi ludzie.

Chudy: - Myślę, że nasz ranny kolega pomoże odpowiedzieć na te pytanie. Po co mielibyśmy ryzykować - podsumował Chudy, niemalże przyjaźnie obejmując ramieniem strażnika.

Strażnik: - Co??? Czemu znowu "ja"?! - krzyknął odpychając rękę.

Ja: - Jakie "znowu"?

Chudy: - Bo jesteś ranny i mówiłeś, że z chęcią się odwdzięczysz za naszą pomoc.

Strażnik: - Ale...

Ja: - W tym przypadku zdecydowanie popieram Chudego...

Strażnik: - Ehhh... Też bym poparł, jakby mowa była o poświęceniu ciebie... - odburknął ruszając w stronę barykady.

Chudy: - Ile mu dajemy sekund?

Ja: - Sekund??? Na powrót?

Chudy: - ...życia, mój towarzyszu, życia. - odpowiedział z nieprzyjemnym uśmieszkiem. Dziwnym trafem skojarzyło mi się to z radzieckim dowódcą, wysyłającym świerzaka prosto na pole minowe. Jednak Chudy zapomniał dodać, że gdy on się spróbuje wrócić, pocisk 9mm uprzejme wpadnie zwiedzić jego czaszkę. Stwierdziłem, że lepiej będzie na wszelki wypadek zejść z widoku - ze środka ulicy. W tym celu przykucnąłem za jednym z wielu wraków pojazdów. Patrzyłem, jak sylwetka strażnika powoli zmniejsza się idąc w kierunku blokady. Widać było, że mu się nie śpieszy - nawet biorąc pod uwagę jego nie najlepszy stan. Wraz ze zmniejszającą się odległością od barykady czułem wzrastające napięcie, a każdy krok "towarzysza" nie mógł ujść mojej uwadze. Usłyszałem, jak Chudy zaczął do mnie z tyłu podchodził. Gdy dźwięk ustał, poczułem zimny przedmiot, który dotknął mojej potylicy... Co jest...?


Mężczyzna 1: - Wydaje mi się, że panowie mają coś do wytłumaczenia... - przerwał moją wewnętrzną pustkę, spowodowaną zaskoczeniem. Podniosłem ręce lekko do góry.

Mężczyzna 2: - Z chęcią was wysłuchamy! - dodał inny chropowatym głosem.

Mężczyzna 1: - Odłóż powoli broń na ziemię. Ale to po-wo-li... - dodał przesadnie wydłużając każdą sylabę tego wyrazu. Zrobiłem, co kazał. Zauważyłem jakiegoś gościa w (już nie takich) białych, sportowych butach z czterema paskami. Ubrany był w zwykłe - mocno zużyte - niebieskie jeansy i szarą luźną bluzę. Widok Kałasznikowa w jego rękach nawet mnie nie zdziwił. W dodatku podniósł jeszcze mojego z ziemi. Po chwili ktoś z tyłu sięgnął do kabury po mojego Glocka.

Mężczyzna 1: - Wstawać... Pójdziecie z nami.


Dopiero teraz miałem czas się rozejrzeć. Dookoła stało pięciu mężczyzn - wszyscy uzbrojeni. O dziwo po rozbrojeniu przestali do mnie celować. Dostrzegłem jeszcze Chudego, który - jak wiadomo - nie wyglądał w tej chwili na szczęśliwego. Facet, który wydawał nam polecenia poszedł przodem. Kolejnych dwóch szło po bokach, a ostatnia para pilnowała nas z tyłu. W tym momencie przyszedł mi na myśl nasz ranny strażnik. Jednak nie mogłem go z przodu wypatrzyć. Ciekawe, czy jego też zawinęli, czy spieprzył gdzieś w zabudowania.


Minęła dłuższa chwila nim dotarliśmy do widocznej z daleka barykady. Teraz widać było, że w okolicznych budynkach - a dokładniej w ich oknach - stoją uzbrojeni ludzie. Dodatkowo okazało się, że przejście przez blokadę prowadzi wnętrzem pobliskiej kamienicy. Wchodząc do jej ciemnego korytarza napotkaliśmy kolejnych uzbrojonych ludzi. Wbrew początkowemu wrażeniu, nie byli mocno zainteresowani naszą obecnością. Sam budynek straszył brudem i kurzem. Na podłodze pod ścianą leżało nawet trochę gruzu. Chwilę później wyszliśmy z budynku. Moim oczom ukazał się dalszy ciąg ulicy, mocno jednak wysprzątany. W oddali zauważyłem, że droga prowadzi do jakiegoś małego placu ze skrawkiem zieleni, czy raczej - modnych w tych czasach - brązu i żółci. Jednak nie to przykuło moją uwagę. Przy nich chodzili jacyś ludzie - i to nieuzbrojeni. Poczułem lekki powiew nie w pełni uzasadnionej ulgi. Wydaje się, że prowadzą tu sobie normalne życie, bez wiecznej obawy o swoje życie lub zdrowie. Mijając kolejne budynki napotkałem coś w rodzaju sklepu. W środku przez wyrwę po witrynie mogłem zobaczyć powystawiane na wystawę przedmioty.


Po chwili w milczeniu dotarliśmy do wcześniej wspomnianego placu. Kierowaliśmy się w stronę odnowionego budynku, przypominającego mały pałac. Przy masywnych otwartych wrotach stało dwóch uzbrojonych w broń długą strażników, tuż obok solidnych, przesadnie białych kolumn. Na dachu były widoczne worki z piaskiem. Po wejściu do środka zaskoczył mnie stan, w jakim było olbrzymie pomieszczenie. Kamienna podłoga połyskiwała, odbijając promienie słońca wpadające przez dziurę po brakującym fragmencie kopuły. Na obie strony rozgałęziały się szerokie kręcone schody, prowadzące na powyższą galerię. Nas jednak prowadzili gdzieś w prawo. Mijaliśmy kolejny, czysty i zarazem ładny korytarz, na którym były nawet powywieszane obrazy. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że w budynku działało sztuczne oświetlenie. Nie był to widok powszechny. Prawdopodobnie zużywali resztki ciężko dostępnego paliwa. Chyba ten, kto to wymyślił, jest już stary i niedługo odejdzie ze swych rządów, by pozostawić po sobie obraz pozornego bogactwa i porządku.


Właśnie wkroczyliśmy z korytarza do jakiegoś pomieszczenia. Był to jakby przedsionek, w którym stało kolejnych dwóch strażników. Była też stara podniszczona kanapa. Ogólnie wyglądało to na jakąś poczekalnię. Żołnierze otworzyli drzwi do następnego pomieszczenia. Facet, który wcześniej wydawał nam polecenia wszedł pierwszy do kolejnego pokoju. Reszta naszej obstawy została w przedsionku, a ich zadanie eskorty przejęło dwóch wcześniej wspomnianych strażników. Ci wepchnęli nas do środka, zaraz za potencjalnym dowódcą patrolu. Wewnątrz było stosunkowo ciemno. Blada świetlówka rzucała swe migoczące światło na blat biurka. Za nim siedzieli w garniturach trzej starsi mężczyźni, oświetleni przez wpadające z korytarza światło. Głuche stuknięcie powstałe przy zamykaniu drzwi zmusiło mnie do odruchowego spojrzenia w tył. O dziwo w pomieszczeniu nie było ani Chudego, ani naszego rannego towarzysza. Jeden ze strażników posadził mnie silnym przyciśnięciem na drewniane krzesło.


Środkowy elegant: - Co pana sprowadza do naszego - jakże pięknego - miasta? - zapytał strasznie zimnym głosem.

Ja: - Przypadek... - odpowiedziałem po dłuższym wahaniu.

Lewy elegant: - Czy chciał pan zaatakować nasze miasto?

Ja: - Co??? W trzy osoby?

Prawy elegant: - To my tu zadajemy pytania, palancie!

Środkowy elegant: - Spokojnie Andrzeju...

Lewy elegant: - Pytam raz jeszcze... Czy chciał pan zaatakować nasze miasto?

Ja: - Nie!

Środkowy elegant: - Kto panu powiedział o lokalizacji miasta?

Ja: - Nikt.

Prawy elegant: - ...a nie mówiłem, że będzie coś ukrywał?!

Ja: - Niczego kurwa nie ukrywam! Szliśmy cały czas asfaltową drogą, aż w końcu dotarliśmy tutaj. Czy to tak trudno zrozumieć?! A jeszcze wcześniej to zostałem złapany przez bandytów i służyłem im za niewolnika. Ich konwój, w którym jechałem, wpadł w okolicy w zasadzkę. Sam dostałem kulkę w ramię. Skorzystałem z okazji i nawiałem. Rozumiecie???

Lewy elegant: - Kto zrobił zasadzkę?

Ja: - Nie wiem. Pewnie jacyś inni bandyci. A przynajmniej tak to wyglądało.

Prawy elegant: - No właśnie! Oni mogli was śledzić! Wiesz, że sprowadzacie na nas zagrożenie!?

Ja: - Nikt za nami nie szedł!

Lewy elegant: - Jesteś tego pewien?

Ja: - Tak!

Prawy elegant: - Ściemnia! Ja właśnie decyzję podjąłem. Wsadzamy go na trochę do izolatki. Zobaczymy, czy wciska nam kit...

Środkowy elegant: - Z zeznań naszych strażników wynika, że prawdopodobnie wysłaliście jednego swojego na zwiad w kierunku Azylu... - to znaczy naszego miasta - a drugi razem z tobą go osłaniał. Pamiętam też, że byliście uzbrojeni. Jednak fakt, iż było was tylko trzech może świadczyć albo o wykonywaniu samobójczej misji zwiadowczej zleconej przez kogoś z góry, lub o niewinności i samotnym przemierzaniu tego rejonu, a także chęci znalezienia jakiegoś tymczasowego schronienia. Zakładam, że chodzi o te drugie?

Ja: - Tak. My mamy jeszcze jeden problem. Nasz kolega jest ranny i potrzebuje pomocy medycznej.

Środkowy elegant: - Myślę, że za odpowiednią zapłatą znajdziecie u nas tego, czego szukacie.

Prawy elegant: - Czyli, że co!? Chcecie go tak po prostu puścić???

Środkowy elegant: - Czasami coś jest o wiele prostsze, niż się wydaje...

Lewy elegant: - Ja też nie widzę powodu, żeby go tutaj przetrzymywać.

Prawy elegant: - No dobra... Niech wam będzie. A ty pamiętaj - powiedział nerwowo wskazując mnie palcem - będziemy mieli cię na oku. Jeśli zrobisz cokolwiek niezgodnego z naszymi zasadami - wylatujesz! Żywy lub martwy... - dokończył pod nosem.

Ja: - Czyli... Mogę już iść?

Lewy elegant: - W zasadzie tak. Jednak muszę cię poinformować, że w Azylu aby załatwić dużą część spraw, należy okazać dokument identyfikacyjny. Wszystkie ważniejsze ruchy jednostki są spisywane. Zwłaszcza ludzi z zewnątrz. Jak wyjdziesz z tego pomieszczenia, to będziesz musiał iść cały czas prosto mijając atrium. Pokój znajduje się na końcu korytarza. Tam wyrobisz odpowiedni dokument.

Ja: - A co z moimi towarzyszami?

Środkowy elegant: - Czekają na swoją kolej. Myślę, że mają nam jeszcze coś do powiedzenia.

Prawy elegant: - ...i nie myśl, że będziesz mógł ich teraz zobaczyć.

Ja: - No i ostatnia kwestia. Chcę z powrotem mój sprzęt, który mi zabraliście.

Lewy elegant: - Nie dostaniesz teraz tego. Obcy nie mogą nosić broni w mieście.

Ja: - A kiedy to dostanę?

Lewy elegant: - Jak będziesz wychodził z Azylu.

Ja: - Aha. W takim razie to wszystko... do widzenia.

Prawy elegant: - ...mam nadzieję, że nie będę musiał już widzieć twojej paskudnej mordy... - burknął pod nosem. Reszta tej - jakby to nie patrzeć - komisji nawet nie pofatygowała się mi odpowiedzieć. Wyszedłem z pomieszczenia. W poczekalni nadal nie było moich towarzyszy. Pozostało mi załatwić ten pieprznięty dokument... Biurokratyczna maszyna przeżyła nuklearną zagładę niczym karaluchy. Te miasto zaczyna mi trochę przypominać przeszłość... A raczej to, co z niej pamiętam.


Po przejściu przez atrium, dalej szedłem korytarzem. Od czasu do czasu widać było nielicznych strażników. Wreszcie natrafiłem na ostatnie drzwi, na których była przyklejona plastikowa tabliczka z wykonanym markerem napisem "Biuro Spraw Obywatelskich". Zapukałem do drzwi, a następnie je otworzyłem. W środku były ustawione trzy biurka. Na każdym stał komputer, za jednym z nich siedziała postać w ciemnym garniturze. Wydawała się nie zwracać na mnie uwagi, pisząc coś na jakichś karteczkach. Te komputery to kolejna ściema w tym walniętym mieście...


Ja: - Dobry... Przyszedłem wyrobić dokument identyfikacyjny.
Odpowiedzi szybko nie uzyskałem. Krawaciarz w dalszym ciągu coś pisał i chyba udawał, że mnie tu w ogóle nie ma - ile mam czekać? - zapytałem lekko zdenerwowany przez tę ignorancję.

Biurokrata: - Proszę mi wybaczyć, ale - jak pan widzi - jestem teraz zajęty. Proszę przyjść za pół godziny.

Ja: - Aha... W takim razie to ja poczekam tutaj, bo i tak nie mam w tej chwili gdzie iść...

Biurokrata: - Czy życzy pan sobie asysty służb ochrony?

Ja: - Nie. Sam posiedzę - powoli zauważałem zdenerwowanie u rozmówcy.

Biurokrata: - Mam wrażenie, że kpi sobie pan ze mnie.

Ja: - Nie no, skądże. Ja chcę tylko coś załatwić.

Biurokrata: - Muszę pana poinformować, że jako pracownik administracji Biura Spraw Obywatelskich mam swoje priorytety. Najpierw muszę dokończyć wypełnianie tych dokumentów i dopiero wtedy będę mógł się panem zająć.

Ja: - Ale czy ja jestem niecierpliwy? Powiedziałem, że grzecznie tu poczekam, a pan od razu...

Biurokrata: - Proszę opuścić pomieszczenie. - powiedział groźnym głosem.

Ja: - Mi kazali tu przyjść i ja się stąd nie ruszę. Czemu w ogóle traci pan czas na rozmowy ze mną? Powiedziałem przecież, że poczekam. A widzę, że dokumentów jeszcze całkiem sporo.

Biurokrata: - Mhrr... Ah! Niech będzie po twojemu...

Ja: - ...pańskiemu... - poprawiłem szyderczo się uśmiechając.

Biurokrata: - ... Chciał pan wyrobić dokument identyfikacyjny...?

Ja: - Tak.

Biurokrata: - W takim razie proszę podać oba imiona i nazwisko.

Ja: - ... - Cholera! Przecież to było oczywiste, czego będą ode mnie chcieli. A ja muszę teraz wymyślać jakieś dane, by miał co wpisać do tych przeklętych papierów - Nazywam się Daniel Polański... Daniel Mariusz Polański - mężczyzna powtórzył po mnie powoli sylabizując.

Biurokrata: - Gdzie pan się urodził.

Ja: - Czy to naprawdę takie istotne? - przedłużyłem sobie czas na wymyślenie jakiejkolwiek nazwy.

Biurokrata: - Tak. W jakiś sposób musimy identyfikować ludzi.

Ja: - Janków.

Biurokrata: - Janków? Nie znam. A gdzie to jest dokładniej.

Ja: - Nic dziwnego. W końcu to zadupie na dalekiej północy.

Biurokrata: - Czyli tłumacząc pana wypowiedź, jakaś mała mieścina przy samym wybrzeżu...? No nic. A pańska data urodzenia? - kolejne przewidywalne pytanie. Mam wrażenie, że dużo się nie pomylę...

Ja: - Dwudziesty szósty kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt...

Biurokrata: - ... Ja na pana miejscu urodziny świętowałbym minutą ciszy.

Ja: - Nie rozumiem...

Biurokrata: - Chyba kiepsko u pana z historią - powiedział przekazując mi tekturowy prostokąt wielkości legitymacji szkolnej i pożółkłą kartkę formatu A4.

Ja: - Tu akurat ma pan całkowitą rację. Kolejne pytanie?

Biurokrata: - Nie, ale proszę się jeszcze podpisać w odpowiednim miejscu na obu dokumentach - wskazał podając własne pióro. - Duża kartka dla mnie, legitymacja dla pana. Proszę tego nie zgubić.

Ja: - Myślałem, że dostanę jakiś druk...

Biurokrata: - Może kiedyś... Bardzo... kiedyś. To wszystko. W takim razie do... niezobaczenia.

Ja: - Jaki pan uprzejmy... Podzielam pańskie odczucia. Żegnam.


Schowałem dokument do kieszeni kamizelki taktycznej, po czym wstałem z krzesła i ruszyłem w kierunku wyjścia. Kiedy zamykałem drzwi zdążyłem jeszcze zobaczyć jak biurokrata luzuje swój krawat robiąc jakąś głupią minę. Co za debil. Pewnie wszyscy w tym budynku tak się zachowują. W dupach się poprzewracało od tej władzy.


Minąłem główne drzwi pałacu i wyszedłem spoglądając na popołudniową panoramę Azylu. Moich towarzyszy prędko pewnie nie zobaczę. Nie wiadomo, czy w ogóle ich wypuszczą. Muszę przygotować się na najgorsze, znaleźć jakiś nocleg i posiłek... No i kogoś, kto będzie w stanie mnie opatrzyć. Poza tym zastanawia mnie sposób płatności w tym ich Azylu. Czy mają jakąś walutę, czy tylko wymieniają się przedmiotami? Czas się przekonać. Dobrze by było znaleźć jakiegoś frajera, który by mnie oprowadził po tej mieścinie. Najlepsze miejsce na takie rzeczy to bar. Ta... Tylko, gdzie on jest?


Po wyjściu z budynku skierowałem się w ulicę na lewo. Był jeszcze wybór, aby iść w prawo lub cofnąć się do barykady, jednak dobre wspomnienia z korzystania ze słońca spowodowały wybór tej właśnie drogi. Tłoku brak, ale nie trudno było zaobserwować, że mieszka tu z kilkaset osób. Postanowiłem zapytać się kogoś o wskazówkę dojścia do mojego celu. Naprzeciwko mnie szedł chodnikiem jakiś dzieciak w brudnych, obdartych ubraniach.


Ja: - Hej, młody. Szukam jakiegoś baru lub pubu. Jak tam dojść?

Dzieciak: - A co masz dla mnie do żarcia?

Ja: - Trochę ołowiu - odpowiedziałem po krótkim zastanowieniu.

Dzieciak: - To wypierdalaj! - powiedział na pożegnanie. No świetnie... Mam nadzieję, że znajdę tu kogoś normalnego, bo na razie takiego jeszcze nie widziałem. Idąc dalej trafiłem na jakiegoś starego mężczyznę. Oto moja druga próba...


Ja: - Dzień dobry. Szukam baru. Musi być gdzieś tutaj...

Starszy: - Nie za wcześnie na picie?

Ja: - Nie, nie... Ja tylko potrzebuję informacji.

Starszy: - A pan to co? SB, czy KGB...?

Ja: - Po prostu jestem tutaj pierwszy raz, przejazdem. Po tym, co tutaj widzę, długo tu nie zostanę.

Starszy: - To dobrze, bo to jest miejsce dla wybranych...

Ja: - Właśnie zauważyłem. Chyba szybciej by było, jakbym szukał na własną rękę tego pieprzonego baru.

Starszy: - Jeżeli mówisz, że i tak tu nie pozostaniesz, to co mi tam szkodzi... Idź prosto cały czas tą drogą. Na drugim skrzyżowaniu skręcisz w lewo. Tam będzie parking. Na ścianie jest tabliczka. Trudno jej nie zauważyć...

Ja: - Nareszcie... Do widzenia.


Ruszyłem zgodnie ze wskazówkami, nie czekając na odpowiedź starszego. Mijając kolejne zrujnowane kamienice w końcu trafiłem na drugie skrzyżowanie. Kilkadziesiąt metrów po prawej stronie był aktualnie trzypiętrowy budynek, z napisem "hotel" nad wejściem, natomiast po lewej stronie znajdował się parking. Za nim - jak później się okazało - stał zadbany, jednakże bardzo stary dwupiętrowy budynek. Do głównego wejścia prowadziły po obu stronach krótkie okrągłe schody. Wszystkie okna były zabite deskami. Na ścianie przed schodami widniała tabliczka "Bar Samopar", cokolwiek autor miał na myśli. Nie pozostało mi dzisiaj nic innego jak wejść do środka i zaczerpnąć paru informacji.


Po otwarciu pary drewnianych drzwi od razu znalazłem się w dużej sali z metalowymi stolikami i krzesłami. Po prawej stronie przy ścianie był bar. Za nim stał młody mężczyzna ubrany w czarną koszulę, aktualnie mył on plastikowe kubki. Przy barze siedział jeszcze facet palący papierosa. Cały lokal wydawał się zadymiony, jednak to nie była woń tytoniu, ale kurzu. Mało to było przyjemne, ale widocznie tutejsi przywykli już do tego we własnych domach. Poza tym mężczyzną na sali były jeszcze dwie osoby siedzące przy stoliku. Przy ścianie na wprost ode mnie stały trzy automaty do gry, jednak brakiem migających pierdułkowatych światełek oraz wkurzających melodyjek wskazywały na ich dawne wymarcie.


Za chwilę znalazłem się na stołku przy barze. Barman, po dokładnym obmyciu kubeczka podszedł do mnie...


Barman: - No proszę... Widzę nową twarz. Rzadki widok tutaj. Tak w ogóle, to Michał jestem - dodał podając mi swoją dłoń.

Ja: - Daniel.

Barman: - Podać coś?

Ja: - Chciałbym, ale nie zdążyłem się zapoznać z systemem płatności w tym mieście.

Barman: - Od wieków nic się tu nie zmieniło... No oprócz tego, że o wiele łatwiej jest handlować innymi przedmiotami, a nie tylko pieniędzmi.

Ja: - Nie owijając, nie mam przy sobie kasy... - dodałem poirytowany.

Barman: - Nic nie szkodzi. Jedno piwko na koszt lokalu... Jako nowemu klientowi - powiedział chwytając za kubek z tworzywa sztucznego, wlewając następnie w niego część zawartości dużej plastikowej butli. Po jej etykiecie pozostały tylko śladowe ilości papieru.

Ja: - Spytam się tak z ciekawości, co to za piwo?

Barman: - Tutejszy specjał. Na pewno chcesz wiedzieć, co to jest?

Ja: - Tak. Ciekawość jest silniejsza ode mnie.

Barman: - To rozcieńczony wodą spirytus z dodatkiem jakiegoś... specyfiku... Jeżeli chcesz znać szczegóły, musisz dopaść Aliego. To on się tym zajmuje. Jak mi zaczął tłumaczyć, to i tak nie zapamiętałem. Podawał jakieś tajemnicze, nic nie mówiące substancje. Może ściemniał, ale ja i tak mam to w dupie. Ważne, że się sprzedaje... Zresztą sam to piję - kończąc mówić, podał kubek pełen bladożółtawej cieczy. Spróbowałem łyka i... Sam nie wiem. Piwo tylko z nazwy. Było czuć mocny gorzki smak, spirytus no i... No właśnie... Ogólnie, jakbym miał sobie wyobrazić smak szczochów, to taki by właśnie on był.

Ja: - Dawno piwa nie piłem... Właściwie, to czemu rozlewacie spirytus, jak pozostały nieskażone magazyny pełne piw?

Barman: - Z prawdziwym piwem, to już jest inna historia. Po prostu była sobie pewna grupa idiotów, która uważała, że cała ta wojna wybuchła przez nasze grzechy... Za naszą wielką rozpustę... I takie tam pierdoły. Kilka kilometrów stąd była hurtownia alkoholi. Wyobraź sobie, że przeniesienie całej jej zawartości do pobliskiego magazynu, to był jeden z najbardziej zrzeszających czynów społecznych w historii tego miasta. Do magazynu trafiły też wszelkie zbiory z okolicznych sklepów. Ale pewnej bandzie się nie spodobało, że niemal wszyscy chodzą do mojego baru i chleją... Ile wlezie... Za smutki... By wspominać o przeszłości, o rodzinie... Ale nie o to chodzi. Im po prostu się nie podobało, że wszyscy zamiast zmienić się na lepsze po całym tym kataklizmie, popadają w alkoholizm. Pewnej nocy, smuga rozświetlonego płomieniami dymu pojawiła się nad miastem. Ci przeklęci idioci podpalili magazyn! Wszystko poszło w pizdu. Wywiesiliśmy ich potem przed miastem w nagrodę; za śmiałą próbę resocjalizacji. Od tamtej pory prawdziwy alkohol to tutaj skarb. Stać na niego tylko tych biurokratycznych pacanów z ratusza.

Ja: - No to nieźle... Pozwolisz, że zjem sobie konserwę? - powiedziałem wyjmując moją przedostatnią konserwę.

Barman: - Nie ma sprawy. Daj, ja ci otworzę - odpowiedział, otwierając po chwili puszkę.

Ja: - Potrzebuję informacji. Chciałem znaleźć kogoś, kto byłby w stanie sprawnie zoperować ranę postrzałową.

Barman: - Teraz to trudno o naprawdę dobrego lekarza. W Azylu tylko dwie osoby zajmują się medycyną. Jak wyjdziesz z baru pójdź w lewo. Na końcu tej ulicy znajduje się to, czego szukasz.

Ja: - Jeszcze jedna sprawa. Jak odebrać skonfiskowaną przez strażników broń?

Barman: - Przy wschodniej bramie miasta jest budynek - zbrojownia, czy jakoś tak. Tam trzymają większość broni. Coś tobie zabrali, to leży raczej tam.

Ja: - Dzięki za informacje.


Nastała cisza. Kubek po napoju piwopodobnym stał już pusty. Właśnie kończyłem pochłaniać konserwę, gdy zaskrzypiały wejściowe drzwi. W nich pojawił się Chudy wraz z rannym strażnikiem. Zapowiada się ciekawie. Podeszli do baru, zajmując stołki obok mnie.


Chudy: - Barman, piwo dla mnie.

Barman: - Już podaję...

Strażnik: - Cholera... Myślałem, że się zesram na tym przesłuchaniu...

Chudy: - Idioci. Bez sensu takie przesłuchania. I tak tutaj weszliśmy. Może straszą nowicjuszy, bo na mnie to nie działa.

Ja: - Dobrze, że mamy to już za sobą. Dowiedziałem się, gdzie jest jakiś lekarz. I myślę, że za chwilę do niego się wybierzemy - po chwili na twarzy Chudego wyrysowało się małe spięcie.

Chudy: - My??? Czyli kto?

Ja: - No, we trzech.

Chudy: - A co? Barmana namówiłeś do swoich wędrówek?

Ja: - Co jest z tobą?!

Chudy: - Czy ty niczego nie zrozumiałeś z naszej porannej rozmowy? Nie pamiętasz umowy? Nie ma już my! Uciekliśmy bandytom, dotarliśmy do miasta i tu kończy się nasza przygoda.

Ja: - ...No nie mów...

Chudy: - Miłej zabawy - dodał, kiedy "piwo" znalazło się w zasięgu jego dłoni.

Strażnik: - Pieprzyć go... Chodźmy do tego medyka.

Ja: - Eh... Racja - odpowiedziałem, wstając ze stołka. Ruszyłem w kierunku wyjścia. Strażnik wstał i poszedł za mną. Po wyjściu z baru skierowałem się zgodnie ze wskazówkami barmana. Skręciłem w lewo. Po przejściu ulicą dotarłem do skrzyżowania. Na wprost mnie stała stara kamienica, której elewacja oszpecona była nasprayowanym czerwonym krzyżem. Symbol był wysokości jednego piętra - brzydki, ale każdy wiedział, co się za nim kryje. Jedyne wejście znajdowało się do piwnicy budynku, bo te na powierzchni, było zabite deskami. Czy ktoś po prostu nie mógł wybrać lepszego miejsca? Dookoła znajdowało się mnóstwo kamienic w o wiele lepszym stanie.


Po przekroczeniu drzwi na dole, oczom moim ukazał się brudny korytarz, pomalowany błyszczącą farbą. Popękany lakier był jeszcze w takim stanie przed wojną. Na ścianie były przymocowane zakratowane lampy, dające blade, kolorem przypominające urynę światło. Dopiero teraz spostrzegłem stare plamy krwi na podłodze. Kierując się tymi śladami, skręciłem w drzwi na prawo. Były otwarte. Za nimi było średniej wielkości pomieszczenie. W centrum uwagi znajdowało się metalowe biurko z lampką, za którym siedział szeroki, ubrany w szary fartuch mężczyzna. Miał na sobie okulary, a jego policzek pokrywała wielka, podłużna blizna. Bawił się pęsetą, grzebiąc w małym pojemniczku z - prawdopodobnie - spirytusem. Dopiero po krótkim czasie zobaczył, że ktoś zawitał do jego zakładu. Przywitaliśmy się. Medyk przedstawił się jako doktor Mazur. Po tym przeszedłem do konkretów:


Ja: - Mój kolega potrzebuje pomocy. Został postrzelony. Pocisk, ewentualnie jakiś odłamek utkwił mu gdzieś pod klatką piersiową...

Strażnik: - Strasznie boli... Ledwo mogę chodzić...

Lekarz: - Ogólnie to nie powinien pan z tym chodzić. Niech spojrzę... - powiedział wstając z krzesła, kierując strumień światła lampy na strażnika. Po tym nałożył gumowe rękawice, leżące na blacie, a następnie zaczął zdejmować pacjentowi stary bandaż - Ma pan niezmierne szczęście, że nie wdała się infekcja. W takich warunkach, jakie pan zapewnił pod opatrunkiem zakażenie było bardzo możliwe. Jedyne, co mogę zrobić, to oczyścić i zaszyć ranę. Ewentualnie zalecę panu pewne środki przeciwbólowe. W sumie wyniesie to jakieś... Mhmm...

Ja: - ...I tu pojawia się pewien problem. Nie mamy ze sobą pieniędzy.

Strażnik: - Odwdzięczymy się jakoś. To znaczy, ja się odwdzięczę... Jestem elektrykiem...

Lekarz: - Proszę nie kombinować. Utrzymuję się tylko z pieniędzy. Nie chcę, żadnych usług, złomów, amunicji, brudnego pożywienia... - lekarz zdjął okulary. Po spojrzeniu było widać, że czuje się coraz mocniej zakłopotany - No... Chyba, że zrobicie mi pewną przysługę...

Ja: - Kontynuuj... - odpowiedziałem, zastanawiając się, co konkretnie ma na myśli.

Lekarz: - Mogę się teraz nawet zająć twoim kolegą. W tym czasie, odszukasz moją torbę lekarską. Miałem z moim kolegą pewną... przygodę. Szliśmy nocą do starego szpitala po lekarstwa oraz ogólnie sprzęt medyczny. Wszystko odbywało się niemalże rutynowo. Robiliśmy już tę trasę kilkanaście razy. Właśnie wracaliśmy z kompleksu obładowani sprzętem, kiedy znajomy wdepnął w jakieś gniazdo przy ścieżce. W powietrzu po chwili zaroiło się od kilkucentymetrowych szerszeniopodobnych owadów. Ja po prostu zacząłem uciekać. Kolega też tak zrobił, ale wpadł w dodatku w panikę i zboczył z trasy. Po chwili usłyszałem krzyk, a następnie takie ciche stuknięcie. Gdy się odwróciłem, jego już nie spostrzegłem...

Strażnik: - Bo była noc?

Lekarz: - Światło odbite od powierzchni Księżyca było wystarczające... Później, jak już zrobiło się bezpieczniej, zacząłem myśleć, co dokładniej spotkało mojego kompana. Wtedy sobie przypomniałem, że była tam kanalizacja. Musiał tam wpaść, bo innego wytłumaczenia nie wiedzę... Miał przy sobie tę przeklętą torbę. Tam były przyrządy, które naprawdę mogą mi ułatwić pracę. Po całej tej sytuacji, straciłem chęć na takie wyprawy. I tu pojawiasz się ty...

Ja: - Rozumiem. Czyli tak, ja postaram się przynieść torbę, a ty teraz zajmiesz się moim towarzyszem. Kiedy wrócę, oczyścisz i zszyjesz moją ranę. Tylko co, jak ktoś już się zaopiekował tym sprzętem?

Lekarz: - Może inaczej. Muszę mieć pewność, że odwiedziłeś mojego znajomego. On zawsze nosił przy sobie takie śmieszne wizytówki. Odręcznie zapisane. Po prostu przyniesiesz takie. Nie sądzę, aby ktoś to mu zabrał. Ale pamiętaj. Jak wrócisz z torbą, to będzie inna rozmowa.

Ja: - Umowa stoi - powiedziałem wysuwając do niego dłoń, po czym lekarz uścisnął dłoń. - Jak dojdę do tych kanałów?

Lekarz: - Musisz przejść przez wschodnią bramę. To jest na wprost od mojego zakładu. Gdy dojdziesz do skrzyżowania, skręcisz w lewo. Po przejściu przez bramę, ruszysz starą szosą w stronę lasu. Nad resztkami drzew widać fragmenty dawnego szpitala. W lesie jest taka polana. Tam szukaj tych kanałów.

Ja: - Wszystko fajnie, tylko że ja schodzę do kanałów. Przydałaby mi się latarka lub raca chociaż.

Lekarz: - Masz rację... Sprawdzę, czy mam coś na zapleczu... - powiedział znikając na chwilę za tylnymi drzwiami. Po kilku sekundach było słychać typowe hałasy przewalanego sprzętu. Długo nie minęło, kiedy dr Mazur wrócił ze starą, srebrną latarką - proszę. Stara, ale działa - przejąłem od lekarza przedmiot. Po włączeniu przełącznika, latarka rzuciła na ścianę jasny okrąg.

Ja: - Nawet nieźle świeci - dodałem zaskoczony.

Lekarz: - Zmodyfikowałem ją trochę. Ma o jedną baterię więcej, dzięki czemu mocniej świeci, ale przez to mają one mniejszą pojemność. Inaczej mówiąc, oszczędzaj je.

Ja: - W takim razie, dziękuję i do zobaczenia.

Lekarz: - Do widzenia.


Usłyszawszy te słowa, ruszyłem do wyjścia. Po przekroczeniu progu, skierowałem się w stronę tego dawnego szpitala, w zgodzie z tym, co mówił doktor. Ciekawe, czy on w ogóle jest po medycynie? To pewnie jakiś ściemniacz, co zna troszkę więcej, niżeli podstawy pierwszej pomocy. A tak poza tym, to znów zostałem sam. Chudy mnie zawiódł, a strażnik... Ehh... Mam nadzieję, że chociaż on się na coś przyda... On i ta jego wielka elektronika.


Powolnie, lecz niepowstrzymanie zbliżać się zaczęły godziny wieczorne. Pogoda - jak zwykle - przeklęte bezchmurne niebo. Ja tymczasem dochodziłem do wschodniej bramy. Była to kolejna barykada, jednak większość materiału, jaki stanowił jej budulec, pochodził z zawalonych budynków. Na tych gruzach był ustawiony wysoki metalowy mur, na którym stali strażnicy. Jedynie pośrodku prowadziła ścieżka, gdzie była widoczna nawierzchnia drogi. Ulica prowadziła pod zawieszonymi na jakimś mechanizmie wrotami. Po lewej stronie od tego wszystkiego, stała kamienica, której wejście strzeżone było przez dwóch uzbrojonych ludzi. Pewnie to jest ta zbrojownia. Tam też się skierowałem. Po wejściu do środka znalazłem się w pomieszczeniu, gdzie w jednej ze ścian znajdowało się okno z kratami, za którym siedział dobrze zbudowany facet w kamizelce kuloodpornej. Za jego plecami był duży magazyn z metalowymi półkami, na których leżały bronie. Każda sztuka przykryta była karteczką. Podszedłem do okienka.


Ja: - Dzień dobry. Chciałem odebrać skonfiskowaną dzisiaj rano broń.

Magazynier: - Dokumenty proszę - odpowiedział surowym głosem. Rzuciłem tekturkę na blat. Magazynier podniósł i zaczął sprawdzać jakąś własnoręcznie narysowaną tabelkę - Jaki był twój zestaw?

Ja: - No... Kałasznikow z Glockiem - odparłem po chwili wspominania. Facet wstał z krzesła i powędrował pomiędzy regały. Wrócił po chwili z obiema broniami. Położył na biurku i podał mi kartę z tabelą. Wskazał miejsce na papierze i kazał podpisać. Po wykonaniu tej czynności, wziął kartę z powrotem, zwracając mi dokument tożsamości, oraz moje uzbrojenie. "Dziękuję, do widzenia" - odpowiedziałem po odebraniu przedmiotów. Mężczyzna wrócił na krzesło nie mówiąc niczego. Prawie jak szacunek...


Z kałachem na plecach wyszedłem na ulicę - mijając dwóch strażników - i skierowałem się poza miasto. Jak tylko ominąłem dużą bramę, cholernie się zelektryzowałem. Razem z szokiem przyszedł smród... Po prawej stronie na małym parkingu stała szubienica długa na mniej niż dziesięć metrów. Na poprzeczce czegoś w rodzaju niewymiarowej bramki wisiały cztery ludzkie korpusy. Natomiast z lewej strony powbijano na pale szkielety będące w starych, poszarpanych ubraniach. Część z nich miała nawet kawałki tkanek, wciąż trzymające się kości. Czy oni są popierdoleni? Przecież jak to nawieje na miasto, to pójdzie się porzygać. Istna aleja śmierci... Kiepska atrakcja turystyczna. Czym więcej się dowiaduję o tym Azylu, tym szybciej chcę się stąd wynieść. Zebrałem się do kupy i przyśpieszyłem kroku.


Minąłem kilkaset metrów, a krajobraz zaczął się zmieniać. Kamienice stopniowo zamieniały się w kupy gruzu. Poniżej horyzontu ukazały się wzniesienia z polanami porośniętymi piaskową trawą. Wyjawił się także cel mojej podróży - las - nad którym kiedyś unosił się pewnie betonowy kolos. Teraz została tylko jego rozharatana część, wystająca parę metrów powyżej kikut na wpół wymarłego drzewostanu. W tej chwili postało mi wybrać odpowiednią szosę, by dostać się do budynku szpitala. Po przejściu kolejnych skrzyżowań i zjazdów z trasy, po pokonaniu następnych zakrętów, zacząłem powoli wchodzić do resztek dawnego lasu. Dopiero teraz przemyślałem dokładniej moje posunięcia. Przecież właśnie nadchodził wieczór, a ja wkraczałem na nieznany mi teren. Mam nadzieję, że szybko się z tym uwinę i nie będzie jakichś poważniejszych komplikacji.


Kolejne kroki postawione na spękanym asfalcie doprowadziły mnie do skorodowanej metalowej bramy, o której oczywiście nie śmiał wspomnieć lekarz. Na szczęście za nią ukazała się pierwsza polana, będąca jednocześnie miejscem, gdzie niby jakiś czas temu wydarzyła się ta nieprzyjemna sytuacja. Pozostało mi jedynie szukać włazu do kanałów. Mógłbym się założyć, że znajduje się on gdzieś pośród otwartej przestrzeni. Dr Mazur mówił coś o ścieżce, może miał na myśli jakiś skrót do zabudowań szpitala. Po dłuższym rozejrzeniu się po okolicy zauważyłem wąską dróżkę zbaczającą z szosy, idącą dokładnie w kierunku zniszczonego obiektu. To musiało się zdarzyć gdzieś tam. Muszę tu tylko uważać na pieprzone szerszenie. Przeszukiwania zacznę od mojej prawej strony.


Kilka długich minut brodzenia w trawie poskutkowało znalezieniem czarnej dziury, otoczonej betonową wypukliną. Brakowało tylko pokrywy włazu. Może jakiś złomiarz się nią zaopiekował, zanim spadły bomby. No cóż. Czas zejść w dół. Prowadziła tam metalowa drabinka, przypominająca pozginane w prostokąty pręty, znikające w czeluściach otworu. Wyjąłem z oporządzenia latarkę. Po chwili jej promień bezskutecznie spróbował tknąć dna zejścia. Eh... Na wszelki wypadek przeładowałem karabin, wieszając go później z powrotem na plecach. Zacząłem schodzić w dół, w nadziei, iż drabina w dalszym ciągu mnie toleruje. W czasie kilku sekund dotknąłem dna kanału. Zgodnie z przewidywaniami, nie znalazłem tu żadnej wody, szczęśliwie jednak ucieszył mnie dreszczyk chłodu. Włączyłem latarkę. Mimo tego, iż wcześniej wydawała mi się ona mocna, teraz dopiero zawiodłem się nad jej efektywnością. W żarówkowym świetle szare ściany okrągłego tunelu kończyły się po pięciu metrach w czerni. Problemem okazała się też średnica tunelu. Miała ona półtorej metra. Będzie trzeba iść na ugiętych kolanach... Użycie długiej broni w takich warunkach może być kłopotliwe. Wyjąłem z kabury Glocka, a następnie go przeładowałem. Echo rozeszło się po tunelu. Do wyboru zostały mi dwa kierunki. Wybrałem kanał lekko się wznoszący.


Po ponad stu metrach męczącej wędrówki, minąwszy kilka szybów prowadzących na powierzchnię, dotarłem do końca tunelu. Nad nim umiejscowiony był zamknięty właz. Cholera... To nie w tę stronę. Oprócz starych, obsuszonych śmieci, nie znalazłem niczego, co przypominałoby ludzkie zwłoki lub torbę lekarską. Pozostało mi tylko zawrócić i dotrzeć do drugiej części kanałów. I znów w jakże wygodnej posturze wykonałem trasę powrotną, ruszając wreszcie w - zakładając - poprawnym kierunku. Tym razem zgodnie ze spadkiem tunelu. W pewnym momencie drogę zablokowała mi krata, za którą było jakieś większe pomieszczenie. Na górze znajdowała się dziura po studzience, przez którą wlatywały promienie słońca, oświetlające ścianę. Był już wieczór. Kilka metrów w dół leżała warstwa śmieci. Muszę tam jakoś zejść. Pchnąłem kratkę, jednak coś ją blokowało. Dopiero teraz, po rozejrzeniu się, spostrzegłem starą, zardzewiałą kłódkę. Wycelowałem w nią pistolet... Ale zaraz. Czemu miałbym marnować amunicję, robiąc hałas na całe kanały? Schowałem Glocka w kaburze, ściągając następnie z pleców karabin. Wziąłem zamach i uderzyłem kolbą o kłódkę. Ta nadal nie chciała sobie odpuścić, więc zrobiłem to ponownie... i ponownie. Kiedy już pękła, głośne stuknięcia rozeszły się echem daleko po tunelach, zanim nastała cisza. Ciekawe, ile będę musiał się pieprzyć, żeby znaleźć ten sprzęt?


Odchyliłem kratkę. Na ścianie była drabinka, którą zacząłem schodzić w dół. Tylko, że coś trzasnęło i zaraz po tym leżałem już plecami na odpadach. Bolało, a kałach wręcz wbił mi się w plecy. Szczęśliwie jednak przedmiot, na którym wylądowałem, po części zamortyzował mój upadek. Tylko on coś strasznie śmierdział. Jak tylko wstałem, skierowałem na niego światło latarki... i... świetnie... To był człowiek. Przynajmniej kiedyś. Zacząłem przeszukiwać jego ubrania. No nareszcie! O tak, to był ten lekarz, wraz ze swoimi śmiesznymi wizytówkami. Doktor Cieszyński, Klinika Azylu. Miał nawet dokument tożsamości. Ale zaraz... Co się stało z torbą? Wstałem i rozejrzałem się dalej. W śmieciach nic takiego nie leżało. Z samego pomieszczenia prowadziły dwie niezbadane przeze mnie drogi. Zacząłem się zastanawiać. Coś było nie tak. Jakiś jakby hałas w tle dobiegał z jednego z tuneli. To była muzyka... Co jest...? Iść i sprawdzić, co tam jest, czy wrócić z wizytówkami? Pewnie ten debil nie będzie chciał mi zszyć rany, jak wrócę bez jego sprzętu. Spokojnie, po cichu. Jak coś, to się wycofam.


W ten sposób ruszyłem w stronę źródła muzyki. Kanał piął się lekko w górę. Czym bliżej podchodziłem, tym bardziej traciłem motywację. W końcu nie wiem, ile osób jest w stanie wytrzymać skradanie się w rytmie starych przebojów discopolo. Za drugim zakrętem ujrzałem światło - kilkanaście metrów ode mnie. To była wnęka w tunelu wielkości pomieszczenia. Z tym, że sam kanał zakończony był betonową ścianą. We wnęce były drzwi, nad którymi paliła się żarówka. Po ciuchu zdjąłem karabin. No dobra... Zaskoczymy tego amatora muzyki...


Nawiasy były na zewnątrz, czyli drzwi musiały otwierać się do mnie. Przycisnąłem klamkę i pociągnąłem mocno drzwi. Porządne skrzypnięcie rozeszło się po kanałach, a mnie przywitał jakiś biały pył. Upuściłem na pasku karabin i rzuciłem się rękoma na piekące oczy... Kaszląc tym badziewiem, bezmyślnie kroczyłem do tyłu, aż coś niskiego mi w tym przeszkodziło. Potknąwszy się padłem tyłem na beton.


POPRZEDNIA

( 1) 5. Kawy czy herbaty?

NASTĘPNA